sobota, 8 grudnia 2018

Hygge w Gorcach?

(wyjazd z końca stycznia 2018 r.)

Środa
Zima tradycyjnie nie rozpieszcza, podobno ma zostać wpisana w Polsce do Czerwonej Księgi ginących gatunków. Z końcem stycznia postanowiłem dłużej nie czekać na optymalny warun, wziąłem wolne w pracy, wystąpiłem o stosowne zgody u Najwspanialszej z Żon oraz u Berbecia („dobrze Tato, ale kiedy w końcu pojedziemy w te Himalaje? Ale ja też lubię Wawóz Homole i też chcę” itd.) i… mogłem ruszać w góry. Najchętniej – nomen omen – z kopyta. Niestety, PKP było innego zdania – pociąg opuścił Warszawę (skąd zaczynał jazdę!!!) z prawie półtoragodzinnym opóźnieniem. Perspektywa wylądowania o w pół do pierwszej w nocy na rynku w Piwnicznej – Zdroju była trudna do  zaakceptowania, ale nocleg w Krakowie nie wchodził w grę – na dojazd w góry straciłbym pół następnego dnia. Na szczęście kilka telefonów wykonanych na dworcu w Krakowie rozwiązało sprawę. Trzeci z obdzwanianych Panów busiarzy z Piwnicznej zgodził się mnie podwieźć te kilka kilometrów do Kosarzysk, skąd startuje podejście do chaty pod Niemcową, gdzie zameldowałem się około godziny drugiej.


Czwartek
Wizyta w chacie pod Niemcową to niezapomniane przeżycie. Za 15 złotych, w pakiecie otrzymujemy kazanie mistyczno-ewangelizacyjne oraz pouczenie na temat Twojej nieśmiertelności. Jurek nie nastawia nigdy budzika, bo budzą go aniołowie - albo święci, w zależności od dnia. Żarty i transcendencja na bok, chatę odwiedzić naprawdę warto. Idę do moich przyjaciół którzy mieszkają w Chacie na Bucniku. Narciarski szlak łagodnie trawersuje stoki Radziejowej, piękne widoki na Tatry, ładna pogoda. Cieszę się samotnością – przez cały dzień, nie licząc schroniska na Prehybie, spotykam dwie osoby. Jedyne co boli, to fakt, że poza najwyższymi partiami grzbietu śniegu jest boleśnie (dosłownie!) mało, więc gleby są liczne, niezapowiedziane i niekontrolowane. W obawie przed zniszczeniem ślizgów, muszę często zdejmować narty.
 Na trawersie Radziejowej











Piątek
Plany na poranek były ambitne, niestety - tajników działania pożarniczych łodzi latających nie da się wyjaśnić ot tak, w kwadrans. Ani dwa. Oraz innych maszyn latających. Zwłaszcza sześcioletniemu Dociekliwemu Pytakowi. No cóż - takie są uroki gościny. Ruszyłem na szlak już o w pół do jedenastej - wszak to optymalna pora do wyjścia w styczniu! Ponieważ przede mną 30 km i 1500 metrów podejścia, raczej należy się spieszyć. A tu zamiast zjazdu do Krościenka – zejście, bo śnieg wytopiło, a tu lód na szlaku… Mimo szanowania czasu, na Lubaniu byłem dopiero około godziny 17, akurat, by pożegnać słońce. Samo wejście – hmmm… Niezapomniane. Zwłaszcza wobec przypiekającego słonka i szesnastu kilogramów na plecach (ile razy jeszcze weźmiesz za dużo ciuchów i jedzenia?). Z drugiej strony – to piękne miejsce. Czuć i wyniosłość, i odosobnienie – o co w naszych górach coraz trudniej. Może to i dobrze, że zapowiadane od lat schronisko wciąż jest tylko faktem medialnym? Szybki obiad na i herbata jak zawsze podnoszą morale, a poza tym księżyc - przyjaciel spóźnionego wędrowca, pozwala iść długie odcinki bez latarki. Stłumione huki strzałów świadczą że w tę noc nie tylko ja cieszę się pięknem przyrody. O w pół do dziewiątej melduję się na Studzionkach, przed przełęczą Knurowską. Wypijam całe morze różnych napojów… Prognoza przewiduje, że nazajutrz pogoda ma się zepsuć.

Chata na Bucniku

 Przełęcz Przysłop, za nią - Dzwonkówka



Na Lubaniu

Sobota.

Nad przełęczą Knurowską słońce tańczy z chmurami. Wyżej, Hala Młyńska, Kiczora – skąpane w świetle i cieple. Nad samą przełęczą, na niewielkiej polanie myśliwska ambona. Wygląda na nową. Z tego miejsca najpiękniej jak mogę, nie tylko od serca, starannie pozdrawiam panów myśliwych, wszak to hobby trudne, szlachetne i wymagające wielu poświęceń. I miłości. Co i raz kogoś spotykam – kto żyw korzysta z weekendu. Przy Bulandowej Kapliczce gotuję obiad. Topienie śniegu, napełnianie termosu – trwa to stanowczo zbyt długo. Odżywają wspomnienia – ostatni raz byłem tu z pięć lat temu, na wycieczce narciarskiej z przyjacielem, który już niestety wędruje po niebieskich połoninach… Koło mnie zatrzymuje się Wesoła Trójka. Kontrastowe nitki na bluzach, brak logo i asymetryczne suwaki zdradzają miłośników odzieży Kwarka. Okazuje się, że to warszawiacy którym daleko było w góry, więc od paru lat mieszkają w Tychach. Mądre. Mimo mojego odludkowstwa i postępującego zdziczenia, czasem miło pogadać. Słyszę: „Bieszczady – eee, nie jeździmy, to strasznie daleko. Ze cztery godziny tam się jedzie”. Cztery godziny – daleko. Taak, syty głodnego nie zrozumie. Cztery godziny w góry z centrum Polski – byłoby pięknie.

Ruszam dalej, słońce już na dobre chowa się za grubą warstwą chmur. Przede mną ostatnie podejście – Gorc Kamieniecki. Stromo, na szlaku leży sporo drzew, długo idę z nartami na grzbiecie. Śniegu mało, więc żaden problem – bezużyteczne foki gniją w plecaku. Na wierzchołku jest już ciemno i mgliście. Chcę zejść niebieskim szlakiem na przełęcz Przysłop, jednak na stromym zjeździe nie zauważam rozejścia szlaków. Kieruję się za czerwonymi znakami pieszymi (i rowerowym) na wschód. Poprowadzona grzbietem droga stromo opada. Co ciekawe – szlaku nie ma na mojej mapie sprzed kilku lat. Nie martwię się zbytnio; niosę ciepły śpiwór i plandekę, więc przynajmniej będę miał szansę na biwak gdzieś wyżej, a nie schodzenie do wsi. Przy jednym z upadków (raczej tych planowanych!) słyszę głośne trzaśnięcie. Nie wytrzymało zamocowanie pasa biodrowego. To już kolejna na tym wyjeździe strata spowodowana kontaktem z ziemią - wcześniej udało mi się rozerwać rękaw na kurtce, a także zerwać bransoletkę od zegarka... Przyglądam się plecakowi - dolny zaczep pasa ramieniowego jest połączony z wyrwanym pasem biodrowym, czy zatem będę musiał plecak nieść na jednym ramieniu? Może jeszcze... w zębach?! Klnę siarczyście, na szczęście uff… - udało się wszystko zamotać do kupy, a bez pasa biodrowego spokojnie się obejdę tych ostatnich parę kilometrów. Tak czy inaczej, przygoda daje sporo do myślenia na temat solidności vs lekkości sprzętu a realiów turystyki narciarskiej.

Szlak sprowadza na przełęcz Wierch (sic!) Młynne. Tam wchodzę – za szlakiem rowerowym – na grzbiet Żdżaru. Po kilkunastu minutach podejścia dostrzegam blisko ścieżki pachnąca nowością drewnianą budowlę. Nie wiem, czy to szałas pasterski, myśliwski czy coś jeszcze innego. Grunt, że jest szczelny, czysty, a drabina prowadzi na poddasze. Pełen luksus, takiej okazji nie można zignorować! Tym bardziej, że nie uśmiechało mi się chodzenie nocą po wsi i szukanie noclegu. Jeszcze jedna noc powyżej smogu. Zapalona świeczka rozświetla mrok, w butelce mam gorącą herbatę, a na niej - suszę mokre skarpety. pod głową - przemoczone buty. Zakopany w śpiworze rozkoszuję się lekturą zabranej do plecaka książki. Skarpety, mróz, świeczka, lektura - czy tak wygląda prawdziwe duńskie hygge? Rankiem ostatnie widoczki na Tatry, zejście do szlaku niebieskiego który sprowadził mnie do Kamienicy, gdzie zakończyłem wycieczkę. Razem wyszło prawie 80 przedreptanych kilometrów i 3,5 km podejść:


Kosarzyska – Chata pod Niemcową – pokonany dystans: 2 km, 350 m podejścia
Chata pod Niemcową – Bucnik – 16 km, 700 m
Bucnik – Studzionki – 30 km, 1500 m
Studzionki – Gorc – 20 km, 890 m
Gorc – Kamienica – 9 km
razem przeszedłem ok. 77 km, 3500m podejścia

Poranek na Studzionkach

Chmury na przełęczy Knurowskiej

Bulandowa Kapliczka
"Mój" szałas, za nim - Gorc Kamieniecki

Chrobaki na tle Gorca