środa, 13 grudnia 2017

Trzy dni lampy w Gorcach i Pieninach!

W połowie stycznia 2017, nadarzyła się okazja wyjazdu w góry. Takich sytuacji nie wolno marnować, zwłaszcza, jeśli zapowiada się świetna pogoda. Padło na Gorce i Pieniny. W piątek pożegnałem gościnne Muzeum Tatrzańskie i pojechałem do Nowego Targu. Tam udało mi się zostawić "służbowo-nizinną" część mojego ekwipunku u uprzejmego pracownika sklepiku na dworcu autobusowym. Następnie zająłem "pozycję wyjściową do wędrówki" czyli podszedłem do schroniska na Turbaczu zielonym szlakiem. Byłem zdziwiony hasającymi po nocy skuterowcami, ale okazuje się, że to norma. Cóż - takie czasy... Trudno opędzić się od wspomnień; po raz pierwszy szedłem tędy w majówkę w połowie lat 90' gdy z Karoliną i naszą koleżanką w III klasie liceum postanowiliśmy po raz pierwszy ruszyć na samodzielnie w góry. Na Turbacz dotarliśmy wówczas o północy, solidnie zmęczeni i wystraszeni - nocą która zaskoczyła nas nisko na szlaku, mgłą, przepadającym śniegiem do kolan, gasnącymi żarówkami w naszych - z dzisiejszej perspektywy - archaicznych czołówkach sprzed diodowej rewolucji...


Wschód słońca, okolice Turbacza




W sobotę wyruszyłem o świcie (czyli raptem około godziny  7) - czekało mnie 32 kilometry przez przełęcz Knurowską i Lubań do Krościenka. Za przełęczą o wiele mniej turystów, niż na pierwszym odcinku (niestety - więcej skuterowców). Samo podejście na Lubań - bardzo przydały się foki, które wreszcie sobie sprawiłem. Na wierzchołku załapałem się na zachód słońca. Kiedy znalazło się poniżej horyzontu, niebo rozświetliło się kolorowymi pasami - na górze jeszcze rozsłonecznione niebo, niżej przesłonięte przez cień rzucany przez Lubań, dół zaś to oczywiście ciemnobury pas gęstego smogu. Od fascynującego widoku trudno się było oderwać, więc do Krościenka zjeżdżałem po ciemku. Choć na Turbaczu bywam dość regularnie, to na Lubaniu byłem dopiero drugi raz - po 21 latach!

 




d
  Babia Góra



Przez większość zjazdu szedłem w założonych fokach - jako hamulcach, kilka razy trzeba było narty znieść, kilka razy Matkę Ziemię ucałowałem stroną tylną, a kilka - przednią. W Krościenku zanocowałem w pierwszym domu, jaki się nadarzył na ulicy schodzącej z Lubania. Nocleg w miasteczku potraktowałem raczej jako konieczność, niż przyjemność. Gospodarz zachwalał, że w pokoju duży telewizor, że wifi, że u niego zupełnie nie jak w schronisku... Zabawni bywają czasem ci Panowie... Trasa zajęła mi około 11 godzin, z dość długimi przerwami.

Przejazd w niedzielę rano przez Szczawnicę do Jaworek busami trwał około półtorej godziny. Dużo - kiedy się wyrywasz w góry raz na parę miesięcy a na niebie nieprzytomna lampa, to każde stracone10 minut traktujesz, jakby ci zabrali pół roku życia. Z Jaworek podszedłem chwilę doliną Białej Wody, następnie ruszyłem czerwonym szlakiem przez Jasielnik i Flader do Obidzy, potem granicą do schroniska pod Durbaszką.

Bardzo malownicza trasa, widoki nawet chyba bardziej urozmaicone niż dzień wcześniej. Niestety, śpiesząc się aby zdążyć przed zmrokiem nie zauważyłem odejścia szlaku pod Wysoką i chcąc nie chcąc niosąc narty na plecach władowałem się w zmrożone błocka, wylodzone schody na Wysokiej. Już po ciemku zjechałem do schroniska pod Durbaszką, które mnie zauroczyło. Brak telewizora w sali kominkowej, rodzinna atmosfera i... brak piwa w bufecie - co z wiekiem i z tym jak zmieniają się schroniska, zaczynam uznawać za zaletę. Ogółem nieśpieszne 6 godzin.  






Wysoka, a za nią...



W poniedziałek dokonałem największe go narciarskiego odkrycia wyjazdu. Po podejściu z powrotem na główny grzbiet, trawersujemy południowe zbocza Szlachtowskiego Wierchu do łagodnie opadającego na południe zbocza którym biegnie żółty szlak. Nim wspaniały, długi, łagodny i szeroki zjazd na Lesnickie Sedlo a potem również dość łagodnie czerwonym szlakiem przez Plasną aż do Czerwonego Klasztoru. Wspaniałe widoki na Tatry, Pieniny Właściwe, a zwłaszcza - masyw Trzech Koron. Śnieg na leśnych stokówkach nad Czerwonym Klasztorem był miejscami wytopiony, więc musiałem uważać, żeby nagle nie wylądować w żwirze.

Na pierwszym planie Szlachtowski Wierch, dalej Trzy Korony i Babia Góra

Właściwy zjazd rozpoczyna się z widocznego po prawej stronie zdjęcia grzbietu opadającego ze Szlachtowskiego Wierchu.


Z niewidocznego Lesnickiego Sedla (po lewej) podchodzimy łagodnie czerwonym szlakiem na zalesioną Plasną
 



Wariant przez Czerwony Klasztor do Krościenka pozwala dość długo cieszyć się ciszą i małym ruchem turystycznym po stronie słowackiej oraz opóźnić korzystanie z różnego rodzaju auto-smrodów. W okolicach Czerwonego Klasztoru śniegu brakowało, więc niestety czekał mnie długi odcinek z nartami "na husarza" - mostem przez Dunajec do Polski, następnie przez schronisko na przełęcz Szopka. Tu już z powrotem można zapiąć narty i w dół do Krościenka. Niestety, przed wsią znów zrobiło się czarno - trzeba było zdjąć narty i schodzić pieszo. Ostatnich kilkaset metrów to szaleńcza pogoń za busem - na szczęście, na przystanku udało się go dopaść...  Trasa zajęła mi 6 godzin - i mocno się streszczałem.


Mój pierwszy samotny wyjazd na śladówki okazał się niesamowicie udany - cieszyłem się każdą chwilą. Udało się intensywnie pochodzić, tereny do uprawiania narciarstwa idealne. Pogoda wspaniale dopisała, przez trzy dni ani jednej chmury - wyjąwszy szaro-błękitny tuman smogu zalegający na Podhalu. Świetnie spisał się również sprzęt - zastąpienie wysłuzonego, grubego softshella który łatwo  zapacał się i namakał i lżejszym ciuchem, oraz bluzą Kwarka z powerstretchu. Foki okazały się nieocenione nie tylko na stromych podejściach, ale również na niektórych, trudniejszych zjazdach.

1 komentarz:

  1. Fajna tura. Kręciliśmy się tam z Pimem w październiku. Ale odcinek między granicą a Czerwonym klasztorem, mimo planu żeby iść tak jak Ty, zrobiliśmy szlakiem niebieskim. Znaczy my szliśmy w przeciwną stronę - od Czerwonego Klasztoru w stronę Polski.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń