czwartek, 9 stycznia 2020

Jak wybrałem się do miasta

Całe życie człowiek żyje w mieście, a wcale z niego nie korzysta. Jak - pardon - jaki słoik. Muzea, teatry, wystawy, koncerty - wszystko to perły przed wieprza. Bo kiedy nadchodzi weekend, wieprza gna do lasu. Albo na rzekę. Albo jeszcze lepiej w góry, choć tam może znacznie rzadziej. A on sam - gna bliskich, przyjaciół i kogo tam jeszcze gnać jest w stanie. A jednak ta niedziela była inna. W końcu wybrałem się do centrum miasta!

Właściwie było po łódkowym sezonie. Logistycznie i mentalnie. Kanu zwieziona do na zimę do stodółki pod Konstancin, ja wyczekujący - z roku na rok z coraz mniejszą nadzieją - śniegu. W końcu deski też warto przewietrzyć. Nie czułem niedosytu - przyznajmy, popływaliśmy zdrowo: cztery dni na Drwęcy, dwa razy Liwiec, no i spełnienie naszych marzeń - wodna włóczęga po jeziorach Szwecji. Zaś dwa tygodnie wcześniej w Beskidzie Śląskim przywitałem pierwszy śnieg. No więc w głowie narty, bałwany i te sprawy. A jednak - nigdy nie mów nigdy...
Kiedy Najwspanialsza z Żon znad komputera rzuciła "o, jakieś szkolenie kanuistyczne jest w Warszawie", byłem zainteresowany umiarkowanie. Ostatecznie trochę czasu już pływamy na naszej łódce (mamy kanu od 2012 r., czyli siedem lat) i raczej niczego nowego na tak krótkim kursie nie przyswoiłbym. No ale może byłaby możliwość wkręcenia się w towarzystwo? Chwilę później okazało się że po dwóch szkoleniach organizowanych przez warszawski klub "Habazie", przewidziany jest spływ Wisłą. Za free. I nie trzeba mieć własnej łódki.
Spływ na którym nie muszę nic organizować, jest za darmo, popływam na nieznanym sprzęcie a z moim nie będę musiał się telepać wteiwewte? Zaczynało brzmieć jak plan...

Na wici odpowiedział Jarek - jak zwykle promieniujący energią i entuzjazmem. Od kiedy jesienią zeszłego roku namówiłem go na spływ Jeziorką (długo nie musiałem - tak po prawdzie, to bardziej Jarek namówił mnie), stał się fanatykiem kanuingu. I bardzo dobrze. Nawet sobotnia szaruga i silny wiatr nie były w stanie ostudzić jego zapału.
Taak, szans na odwrót nie ma - pomyślałem, odkładając telefon po rozmowie z kolegą. Na szczęście niedzielna aura była łaskawsza. Wiatr ucichł, czasem zza chmur nieśmiało wyglądało słońce. Gorąca herbata, przegryzki i stos zapasowych ciuchów wylądował w wodoszczelnym worku. Wkrótce po godz. 10 zameldowałem się na Plaży Romantycznej w Wawrze. Na wysokim brzegu pyszniła się  cała armada kanadyjek. Do wyboru, do koloru: dostojne dwójki, wąziutkie jedynki, polietylenowe "mydelniczki" i te bardziej szlachetne, z drewna. Z płatów sklejki i listewkowe. Jarek - oczywiście - tryskał radością. Ku mojemu zaskoczeniu, spotkałem też Helenę - uczestniczkę wyjazdu do Rumunii który prowadziłem już czternaście lat temu.




























Po krótkiej odprawie ruszyliśmy. 10 kanadyjek na wodzie nie widzi się często, a widok to naprawdę pyszny. Płynęliśmy zadziwiająco sprawnie, ale nie ma co się dziwić - większość spływowiczów stanowili doświadczeni kajakarze. Byłem zaskoczony jak odmiennie od mojej zachowuje się łódka którą dostaliśmy. Zbudowana z arkuszy sklejki, krótsza i węższa od mojego Penobscota, miała też niższe burty. W efekcie, wstyd przyznać, czułem się w niej dość niepewnie. Owszem, była zrywna i szybka, trzymała kurs lepiej niż mój krążownik, ale raczej należało być czujnym i unikać gwałtownych ruchów. Nie wyobrażałem sobie jej załadowanej bambetlami na tydzień. A tu jak na złość mój szlakowy z zapałem zaczął trenować sobie tylko znane techniki wioślarskie...
- Co Ty robisz, Jarku??? spytałem, ciekaw jakież to egzorcyzmy z wiosłem odprawia mój partner.
- Trenuję stare wikińskie sztuczki - padła odpowiedź kiedy woda frapująco zbliżyła się do krawędzi burty. Na szczęście po dłuższej chwili złapaliśmy równowagę - grudniowa kąpiel na środku Wisły nie była najlepszym pomysłem.
W drodze towarzyszyło nam sporo czapli i innych ptaków.
- A więc nie jesteś zwolennikiem żeglugowego wykorzystania rzek? spytał Jarek.
Odpowiedzi same przesuwały się przed oczami. Stan wody od lata utrzymał się na niepokojąco niskim poziomie. Rzeka płynęła wąskim korytem pomiędzy szerokimi łachami piasku. Właściwie - nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę skalę tegorocznej suszy, temperatury ostatnich kilku lat i ilość opadów - zwłaszcza niemal całkowity brak śniegu zimą. Czy jest to równia pochyła? Jak w takich warunkach w ogóle marzyć o regulacji rzeki i zapewnieniu dostatecznej głębokości dla żeglugi? Ileż trzeba wylać betonu i zdewastować otoczenia? Nic to, wszak wszyscy wyjdą na swoje. I pan koparkowy, i właściciel betoniarni, i robotnicy, i agencje rozliczające fundusze. I tak to się kręci. A zresztą - przecież takie krzaki to żadna atrakcja. Puści się chodniczek, ścieżkę rowerową, postawi kafejki, zamówi i przykręci tablice edukacyjne i wszyscy będą zadowoleni. I zarobią. Uregulować. Zabetonować. Udostępnić.

 



























Przerwaliśmy niewesołe rozważania. Przed dziobem otwierał się niecodzienny widok Warszawy. Od dawna chciałem ujrzeć ją z wody. Przepływaliśmy pod kolejnymi mostami, mijaliśmy hydrotechniczne budowle. Oglądaliśmy znane doskonale budynki z innej niż zwykle perspektywy. Z bulwarów dziarsko machali nam przechodnie - ostatecznie każdego cieszy widok świętego Mikołaja, a że zamiast przyjechać reniferem, płynie Wisłą na canoe? Nasze łupinki na tle wielkich budowli wydawały się takie malutkie... Cieszyłem się beztroską zwykłego uczestnika spływu - mogliśmy do woli gapić się na okolicę, zostać chwilę z tyłu (byle nie za czujnym zamkiem!), by następnie pomknąć na czoło wodnego peletonu - w końcu nie musiałem nic organizować! Na chwilę zatrzymaliśmy się na łasze za mostem Poniatowskiego, aby rozprostować kości. Wkrótce potem, na plaży Rusałka, zakończyliśmy spływ. Jeszcze tylko poczęstunek dla grzecznych spływowiczów - gorącym barszczem z uszkami (!) i cukierkami, klar sprzętu i... można udać się na morsowanie (na szczęście fakultatywne). Do domu wróciłem zachwycony. Pogoda dopisała, towarzystwo również. Na obiad zdążyłem. No i najważniejsze - chyba jeszcze o tym nie wspominałem? - nie musiałem nic organizować!
































***

Był to mój trzeci spływ Wisłą. Dwa poprzednie dziś wspominam szczególnie, ponieważ pływaliśmy wspólnie z moim serdecznym przyjacielem Mikołajem...  Może kiedyś napiszę o tym nieco więcej?

Na koniec warto podziękować instytucjom, dzięki którym spływ mógł dojść do skutku:

-Warszawski Akademicki Klub Habazie,
- Biuro Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy (program "Aktywny Warszawiak"),
- Fundacja Promocji i Rekreacji KiM

Jarkowi dziękuję za udostępnienie zdjęć.


3 komentarze:

  1. Jak zobaczyłem w liście obserwowanych blogów, że jest wpis, to liczyłem na narty właśnie. Pamiętałem, że miałeś ruszać w góry przy okazji Trzech Króli. A tu taki psikus...

    Pod Rzeszowem kilka gospodarstw agro organizuje też możliwość spływu Wisłokiem na kilku odcinkach. Z tego co wiem oferują też kanadyjki poza zwykłymi kajakami. Chętny musi tylko dojechać w wybrane miejsce i dopłynąć w umówione. A dostawa i odbiór łódki załatwia właściciel. Niemal nic nie trzeba organizować, poza dojazdem. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Psikus był taki, że jak mi się to dzieje od kilku lat, zaraz przed świętami wylądowłem z gorączką i na antybiotyku, więc plany wyjazdowe trzeba było ciut odłożyć. Ale jestem dobrej myśli... Natomiast rzeczywiście teraz pewnie będzie kilka postów bardziej "wspominkowych", niż pisanych na bieżąco.
    Co do canoe w grudniu - tak się nam pogoda zmienia i jakoś trzeba się do tego przystosowywać. Lato się robi upiornie gorące i burzowe. Najprzyjemniejszą porą do turystyki się robi wiosna (i to wczesna) i jesień (z tendencją do wydłużania). W zeszłym roku, chcąc powetować mojejmu synowi (wówczas 5 lat) wakacje bez namiotu,pojechaliśmy na biwak w październiku - zimno nie było. Pływanie zaczynamy od marca - w lecie też jest o tyle słabo, że wiele rzek niemal wysycha... I tak dalej.

    Za sugestię Wisłoka dziękuję - przemyślę, ostatecznie rodzina żony swoje korzenie ma w okolicach Mielca. Z rzek Polski południowo-wschodniej to tylko krótkie odcinki roztoczańskiego Wieprza mamy opływane.

    PS. Dzięki za komentarz i subskrypcję! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. 1. Widzisz, nie też w okresie świątecznym zmogło choróbsko jakoweś... :D
    2. Nam z Pimem też ostatnie październiki podarowały kilka nader ciepłych biwaków.
    3. Wisłok jest żeglowny od Beska do samego ujścia do Sanu. Syn mojej pacjentki popłynął z kolegami z Rzeszowa aż do ujścia Wisły. Zwodowali się poniżej zapory w mieście.
    4. Cała przyjemność po mojej stronie. W sensie komentowania i subskrypcji.
    5. W zeszłym roku zaliczyliśmy krótki 2 godzinny spływ Piaśnicą. Zlało nas, Córa dostała od żony wiosłem, a meandry cieku sprawiały, że co i rusz ocieraliśmy się o brzegi. Ale było czadowo. Najwięcej radochy miała moja ślubna. Co jest nieco zaskakujące, bo z nas trojga najbardziej boi się wody, a na kajak patrzy jak na mustanga przed rodeo...

    OdpowiedzUsuń